STEFAN GRABIŃSKI
W pociągu osobowym zmierzającym
późną jesienną porą do Gronia ścisk był ogromny; przedziały pozapełniane
po brzegi, atmosfera parna, gorąca. Z braku miejsca zatarły się różnice
klas, siedziano i stano, gdzie się udało, prawem prastarego kaduka. Nad
chaosem głów paliły się lampy mdłym, przyćmionym światłem, które spływało
z pułapów wagonowych na twarze znużone, profile wymięte. Dym tytoniu unosił
się kwaśnym wyziewem, wyciągał pod długi, siwawy sznur w korytarzach, kłębił
tumanami w czeluściach okien. Jednostajny łomot kół nastrajał nasennie,
przytwierdzał monotonnym stukaniem drzemocie, która rozpanoszyła się po
wozach. Tak-tak-tak... Tak-tak-tak...
Tylko jeden z przedziałów
klasy III, w piątym wozie od końca, nie poddawał się ogólnemu nastrojowi;
zespół gwarny tu był, rześki, ożywiony. Uwagę podróżnych opanował wyłącznie
mały, garbaty człowieczek w mundurze kolejarza niższego typu, który opowiadał
coś z przejęciem, podkreślając słowa gestykulacją barwną i plastyczną.
Skupieni wkoło słuchacze nie spuszczali zeń oczu; niektórzy powstali z
miejsc dalszych i zbliżyli się do ławki środkowej, by lepiej słyszeć; paru
ciekawych wychyliło głowy przez drzwi od sąsiedniego przedziału.
Kolejarz mówił. W wypłowiałym
świetle lampy, drgającej w podrzutach wozu, poruszała się głowa jego duża,
niekształtna, w wichurze siwych włosów, taktem dziwacznym. Szeroka twarz załamana
nieregularnie na linii nosa to bladła, to nabiegała purpurą w rytm krwi
burzliwy: wyłączna, jedyna, zacięta twarz fanatyka. Oczy ślizgające się w
roztargnieniu po obecnych gorzały żarem myśli upartej, od lat syconej. A
jednak człowiek ten miewał momenty piękne. Chwilami, zdawało się, znikał
garb i szpetota rysów, a oczy nabierały szafirowego blasku, pijane
natchnieniem, i postać karła tchnęła szlachetnym, porywającym za sobą zapałem.
Za chwilę przeobrażenie gasło, rozwadniało się i w gronie słuchaczy
siedział tylko zajmujący, lecz potwornie brzydki narrator w kolejowej bluzie.
Profesor Ryszpans, chudy, wysoki
pan w jasnopopielatym kostiumie, z monoklem w oku, przechodząc dyskretnie przez
zasłuchany przedział, nagle zatrzymał się i spojrzał uważnie na mówiącego.
Coś go zastanowiło; jakiś zwrot wyrzucony z ust garbusa przykuł go na
miejscu. Oparł się łokciem o żelazną sztabę przegródki, zacisnął monokl
i słuchał.
- Tak, moi państwo - mówił
kolejarz - w ostatnich czasach istotnie zagęszczają się zagadkowe zdarzenia w
życiu kolejowym. Wszystko to zdaje się mieć swój cel, zmierza ku czemuś,
oczywiście, z nieubłaganą konsekwencją.
Zamilkł na chwilę, zdmuchnął
popiół z fajeczki i zagadnął:
- A o "wagonie śmiechu"
nie słyszał nikt z szanownych gości?
- Istotnie - wmieszał się
profesor - czytałem przed rokiem coś o tym w gazetach, lecz pobieżnie i nie
przypisując rzeczy żadnej uwagi; historia zakrawała na dziennikarską plotkę.
- Gdzie tam, łaskawy panie! -
zaprzeczył namiętnie kolejarz, zwracając się w stronę nowego słuchacza. -
Ładna mi plotka! Prawda oczywista, fakt stwierdzony zeznaniami naocznych świadków.
Rozmawiałem z ludźmi, którzy sami tym wagonem jechali. Odchorowali jazdę po
tygodniu każdy.
- Proszę opowiedzieć nam dokładniej
- odezwało się parę głosów - ciekawa historia!
- Nie tyle ciekawa, ile wesoła
- poprawił karzeł, potrząsając lwią swą czupryną. - Oto krótko i węzłowato
wnęcił się rok temu pomiędzy solidnych i poważnych towarzyszy jakiś
krotochwilny wagon i grasował przez dwa tygodnie z górą po liniach kolejowych
ku uciesze i utrapieniu ludzi. Krotochwilność bowiem była podejrzanej natury
i czasami wyglądała na złośliwość. Ktokolwiek wsiadł do wozu, wpadał od
razu w nader pogodny nastrój, który niebawem przechodził w wybujałą wesołość.
Jakby po zażyciu gazu rozweselającego ludzie wybuchali śmiechem bez żadnego
powodu, trzymali się za brzuchy, gięli do ziemi w potokach łez; w końcu śmiech
przybierał groźny charakter paroksyzmu: pasażerowie ze łzami demonicznej
radości wili się w konwulsjach bez wyjścia, jak opętani rzucali się po ścianach
i rechocząc jak stado bydląt, toczyli z ust pianę. Co parę stacji trzeba było
wynosić z wozu po kilku tych nieszczęśliwych szczęśliwców, gdyż zachodziła
obawa, że w przeciwnym razie po prostu pękną od śmiechu.
- Jakże reagowały na to organa
kolejowe? - zapytał, korzystając z przerwy, krępy, o energicznym profilu inżynier
Zniesławski.
- Zrazu sądzili ci panowie, że
wchodzi w grę jakaś zaraza psychiczna, która z jednego gościa przenosiła się
na innych. Lecz gdy podobne wypadki zaczęły się powtarzać Codziennie i
zawsze w tym samym wozie, wpadł jeden Z lekarzy kolejowych na genialny koncept.
Przypuszczając, że w wagonie tkwi gdzieś lasecznik śmiechu, który ochrzcił
naprędce imieniem bacillus ridiculentus lub też bacillus gelasticus primitivus*,
poddał zapowietrzony wóz bezzwłocznej dezynfekcji.
- Cha, cha, cha! - huknął nad
uchem niezrównanego causeura zawodowo interesowany sąsiad, jakiś lekarz z W.
- Ciekaw jestem, jakiego też użył środka odkażającego: lizolu czy karbolu?
- Pomylił się szanowny pan; żadnego
z wymienionych. Oblano nieszczęsny wagon od dachu po szyny specjalnym
przetworem wynalezionym ad hoc przez wspomnianego doktora; była to tak nazwana
przez wynalazcę: lacrima tristis, czyli "łza smutnego".
- Chi, chi, chi! - krztusiła się
w kącie jakaś dama. - Co za złoty z pana człowiek! Chi, chi, chi! Łezka
smutnego!
- Tak, łaskawa pani - ciągnął
niewzruszony garbus - bo wkrótce po puszczeniu w ponowny obieg uzdrowieńca
kilku podróżnych odebrało sobie w nim życie wystrzałem z rewolweru. Takie
eksperymenta mszczą się, łaskawa pani - dokończył kiwając smutno głową.
- Radykalizm w takich razach niezdrowy.
Na chwilę zapadło milczenie.
- W parę miesięcy potem - podjął
gawędę funkcjonariusz - rozeszły się po kraju alarmujące pogłoski o
pojawieniu się tzw. "wozu transformacyjnego" - carrus transformans,
jak go przezwał jakiś filolog, podobno jedna z ofiar nowej plagi. Pewnego dnia
zauważono dziwne zmiany w powierzchowności kilkunastu pasażerów, którzy
odbywali podróż w tym samym fatalnym wozie. Oto rodzina i znajomi, oczekujący
na dworcu, nie mogli w żaden sposób przyznać się do witających ich
serdecznie osobników, którzy wysiedli z pociągu. Pani sędzina K., młoda i
powabna brunetka, ze zgrozą odepchnęła od siebie opasłego jegomościa z potężną
łysiną, który utrzymywał uparcie, że jest jej mężem. - Panna W., śliczna
18letnia blondynka, dostała spazmów w objęciach siwiutkiego jak gołąb i
podagrycznego staruszka, który zgłosił się do niej z bukietem azalii jako
"narzeczony". Natomiast podeszła już w leciech pani radczyni Z. z miłym
zdumieniem znalazła się u boku eleganckiego młodzieńca, odświeżonego
cudownie o lat z górą 40, radcy apelacyjnego i małżonka.
W mieście na wiadomość o tym
zrobił się kolosalny huczek; o niczym innym nie mówiono, jak tylko o
zagadkowych metamorfozach. Po miesiącu nowa sensacja: zaczarowani panowie i
panie powoli odzyskali pierwotny swój wygląd, wracając do uświęconej losem
powierzchowności.
- Czy i tym razem odkażano
wagon? - zapytała z zadęciem jakaś dama.
- Nie, łaskawa pani -
zaniechano tych środków ostrożności. Owszem, dyrekcja otoczyła wóz szczególną
pieczołowitością, gdyż okazało się, że kolej będzie mogła ciągnąć zeń
kolosalne zyski. Zaczęto bić nawet specjalne bilety wstępu do cudownego wozu,
tzw. bilety transformacyjne. Popyt naturalnie był ogromny. W pierwszej linii zgłaszać
się zaczęły całe kolumny staruszek, brzydkich wdów i starych panien,
domagając się natarczywie karty jazdy. Kandydatki dobrowolnie podbijały cenę,
płaciły w trój i czwórnasób, przekupywały urzędników, konduktorów,
nawet tragarzy. We wozie, przed wozem i pod wozem rozgrywały się dramatyczne
sceny, przechodzące niekiedy w krwawe bitki. Kilka sędziwych niewiast w jednej
z utarczek wyzionęło ducha. Straszny przykład nie ostudził jednak żądzy
odmłodzenia; masakra trwała w dalszym ciągu. W końcu całej tej awanturze położył
kres sam cudowny wóz; oto po dwutygodniowej transformacyjnej działalności
nagle utracił dziwną swą moc. Stacje przybrały wygląd normalny; kadry
roznamiętnionych staruszek i starców odpłynęły z powrotem w zacisza
domowych ognisk i zapiecków.
Zamilkł i wśród gwaru
rozbudzonych głosów, śmiechów i dowcipów na temat poddany przez opowieść
wymknął się chyłkiem z coupé.
Ryszpans szedł w ślad za nim
jak cień. Zajął go ten kolejarz w pocerowanej na łokciach bluzie, wyrażający
się poprawniej niż niejeden przeciętny inteligent; coś go ciągnęło ku
niemu, jakiś tajemniczy prąd sympatii pchał w stronę oryginalnego kaleki.
Na korytarzu klasy I położył
mu lekko rękę na ramieniu:
- Przepraszam pana. Czy mogę
prosić o słów parę rozmowy?
Garbaty uśmiechnął się
zadowolony.
- Owszem. Nawet wskażę panu
miejsce, gdzie będziemy mogli swobodnie pogadać. Wóz ten znam na wylot.
I pociągnąwszy profesora za
sobą, skręcił w lewo, tam gdzie pierzeja przedziałów załamując się
przechodziła w kurytarzyk wiodący na platformę. Tu wyjątkowo nie było w tej
chwili nikogo. Kolejarz wskazał towarzyszowi ścianę zamykającą ostatnie
coupé.
- Widzi pan ten mały gzemsik tu
w górze? To jest zamaskowany zamek; skrytka dla dostojników kolei w wyjątkowych
wypadkach. Zaraz ją oglądniemy dokładniej.
Odsunął gzems, wydobył z
kieszeni konduktorski klucz i założywszy w otwór, przekręcił. Wtedy gładko
odwinęła się w górę stalowa stora, odsłaniając malutki, wytwornie urządzony
przedział.
- Proszę do środka - zachęcił
kolejarz.
Po chwili siedzieli na miękkich,
polstrowanych poduszkach, odcięci od gwaru i ścisku zapuszczoną z powrotem
storą.
Funkcjonariusz patrzył na
profesora z wyrazem oczekiwania na twarzy. Ryszpans nie spieszył z pytaniem.
Zmarszczył czoło, zasadził mocniej monokl i pogrążył się w zadumę. Po
chwili zaczął, nie patrząc na towarzysza:
- Uderzył mię kontrast między
humorystyką opowiedzianych przez pana zdarzeń a poważnym naświetleniem, które
ją poprzedziło. O ile sobie przypominam, powiedział pan, że w ostatnich
czasach zdarzają się na kolejach zagadkowe objawy, które zdają się zmierzać
ku jakiemuś celowi. Jeśli dobrze zrozumiałem ton słów, mówił pan na
serio; miało się wrażenie, że owe ukryte cele uznaje pan za ważkie, może
nawet przełomowe...
Twarz garbusa rozjaśnił
tajemniczy uśmiech:
- I nie pomylił się pan...
Kontrast zniknie, jeżeli owe "wesołe" objawy pojmiemy jako
szyderskie wyzwanie - prowokację, jako przygrywkę do innych, głębszych, niby
próbę sił wyzwalającej się, nieznanej energii.
- All right! - odchrząknął
profesor. - Du sublime au ridicule il n'y a qu'un pas.** Domyśliłem się czegoś
podobnego. Inaczej nie byłbym wszczynał dyskusji.
- Należy pan do nielicznych wyjątków;
w ogóle dotąd znalazłem w pociągu tylko siedm osób, które głębiej pojęły
te historie i oświadczyły gotowość zapuszczenia się wraz ze mną w labirynt
konsekwencji. Może w panu pozyskam ósmego ochotnika?
- To będzie zależało od
stopnia i jakości objaśnień, które mi pan dłużny.
- Oczywiście. Po to tutaj
jestem. - Przede wszystkim powinien pan wiedzieć, że tajemnicze wagony wyszły
na linię wprost ze ślepego toru.
- Co to ma znaczyć?
- To znaczy, że przed
puszczeniem ich w obieg odpoczywały czas dłuższy na ślepym torze i oddychały
jego specyficzną atmosferą.
- Nie rozumiem. Przede wszystkim
co to jest ślepy tor?
- Uboczna, wzgardzona odrośl
szyn, samotne odgałęzienie toru, rozciągnięte na przestrzeni 50-100 m, bez
wyjścia, bez wylotu, zamknięte sztucznym wzgórzem i rampą kresową. Niby
uschła gałąź zielonego drzewa, niby kikut okaleczałej ręki...
Ze słów kolejarza płynął głęboki,
tragiczny liryzm. Profesor patrzył nań zdumiony.
- Wokół zaniedbanie. Zielska
przerastają zardzewiałe szyny; bujne, polne trawy, łoboda, rumian dziki i
oset. Z boku odpada na poły strupieszała zwrotnica z wybitym szkłem latarni,
której nocą nie ma komu zapalić. Bo i po co? Tor to przecież zamknięty; nie
ujedziesz nim dalej jak 100 m. Opodal na liniach wre ruch parowozów, tętni życie,
pulsują kolejowe arterie. Tu wiecznie cicho. Czasem zabłąka się w drodze
maszyna przetokowa, czasem wtoczy niechętnie wóz odszybowany; niekiedy wjedzie
na dłuższy spoczynek zniszczony jazdą wagon, zatoczy się ciężko, leniwo i
stanie niemy na całe miesiące lub lata. W zmurszałym dachu ptaszek uwije
gniazdko i wykarmi młode, w rozpadlinie pomostu rzuci się zielsko, wytryśnie
gałązka wikliny. Nad rudawą taśmą szyn pochyla zwichnięte ramiona popsuty
semafor i błogosławi smętkowi ruiny...
Głos kolejarza załamał się.
Profesor odczuł jego wzruszenie; liryzm opisu zdumiał go i przejął zarazem.
Lecz skąd ta nuta rzewności?
- Odczułem - podjął po czasie
- poezję ślepego toru, lecz nie umiem wytłumaczyć sobie, jak atmosfera jego
może wywołać wspomniane objawy.
- Z poezji owej - objaśnił
garbaty - wieje głęboki motyw tęsknoty - tęsknoty ku nieskończonym dalom,
do których dostęp zamknięty kopcem granicznym, zagwożdżony drewnem rampy.
Tuż obok pędzą pociągi, pomykają w szeroki, piękny świat maszyny - tu tępa
granica trawiastego wzgórza. Tęsknota upośledzenia. - Czy rozumie pan? - Tęsknota
bez nadziei ziszczeń rodzi pogardę i nasyca się sobą, aż przerośnie mocą
pragnień szczęśliwą rzeczywistość... przywileju. Rodzą się tu utajone siły,
gromadzą od lat nie ziszczone moce. Kto wie, czy nie wybuchną żywiołem? A
wtedy prześcigną codzienność i spełnią zadania wyższe, piękniejsze niż
rzeczywistość. Sięgną poza nią...
- A czy można wiedzieć, gdzie
się znajduje ów tor? Przypuszczam, miał pan na myśli pewien ściśle określony?
- Hm - uśmiechnął się - to
zależy. Zapewne jakiś jeden był punktem wyjścia. Lecz ślepych torów pełno
jest wszędzie przy każdej stacji. Może być ten, może być ów.
- Tak, tak, ale mnie chodzi o
ten, z którego wyjechały na linię owe wagony.
Garbus pokręcił niecierpliwie
głową:
- Nie rozumiemy się. Kto wie,
może tajemniczy tor da się odkryć wszędzie? Tylko go trzeba umieć odszukać,
wytropić - trzeba umieć wpaść nań, zajechać, wdrożyć się w jego koleinę.
- Dotąd udało się to jednemu.
Przerwał, wpatrując się w
profesora głębią fiołkowo opalizujących oczu.
- Komu? - zapytał tamten
machinalnie.
- Dróżnikowi Wiórowi.
Wawrzyniec Wiór, garbaty, upośledzony przez naturę dróżnik, jest dziś królem
ślepych torów, ich smutną, tęskniącą do wyzwolin duszą.
- Zrozumiałem - szepnął
Ryszpans.
- Dróżnik Wiór - kończył
namiętnie kolejarz - niegdyś uczony, myśliciel, filozof - rzucony igraszką
losu pomiędzy szyny wzgardzonego toru - dobrowolny strażnik zapomnianych linij
- fanatyk wśród ludzi...
Powstali, zmierzając ku wyjściu.
Ryszpans podał mu rękę.
- Zgoda - rzekł mocno.
Drzwi odsunęły się i wyszli
na kurytarz.
- Do rychłego widzenia - pożegnał
garbus - idę na dalszy połów dusz. Pozostały mi jeszcze trzy wozy...
I zniknął w drzwiach platformy
przejściowej.
Profesor zbliżył się w
zadumie do okna, zaciął cygaro i zapalił.
Zewnątrz panowała ciemność.
Tylko światła lamp wyzierające w przestrzeń czworokątami okien przesuwały
się szybko po zboczach nasypu w przelotnym wywiadzie: pociąg przebiegał jakieś
puste łąki i pastwiska...
Jakiś mężczyzna zbliżył się
do profesora, prosząc o "ogień", Ryszpans zdmuchnął popiół z
cygara i grzecznie podał je nieznajomemu.
- Dziękuję. Inżynier Zniesławski
- przedstawił się.
Zawiązała się rozmowa.
- Czy nie zauważył pan, jak się
nagle wyludniło? - zapytał inżynier, rzucając wkoło okiem. - Korytarz całkiem
wolny. Zaglądałem do dwóch przedziałów, by z przyjemnością stwierdzić,
że jest w nich sporo miejsca.
- Ciekaw jestem - podchwycił
Ryszpans - jaki też stan rzeczy po innych klasach.
- Możemy oglądnąć!
I przeszli parę wozów ku końcowi
pociągu. Jakoż wszędzie zauważyli znaczny ubytek podróżnych.
- To dziwne - rzekł profesor -
przed półgodziną jeszcze tłok był okropny, w przeciągu zaś tego krótkiego
czasu pociąg zatrzymał się tylko raz.
- Rzeczywiście - potwierdził
Zniesławski. - Widocznie wtedy wysiadło tyle osób. Jak na jedną stację, i
to drugorzędną, odpływ zagadkowy.
Usiedli na jednej z ławek klasy
II. Pod oknem rozmawiało półgłosem dwóch mężczyzn. Pochwycili urywek
rozmowy:
- Wie pan - mówił jeden z pasażerów
o biurokratycznym wyglądzie - coś mię kusi do opuszczenia tego pociągu.
- Szczególne! - odpowiedział
drugi - mnie również. Głupie uczucie. Powinienem być dzisiaj koniecznie w
Zaszumiu i specjalnie jadę w tym kierunku - mimo to wysiądę już na najbliższej
stacji i zaczekam na pociąg poranny. Co za mitręga i strata czasu!
- Pójdę za pańskim przykładem,
chociaż i mnie to na der nie na rękę. Spóźnię się do biura o parę
godzin. Lecz nie mogę inaczej. Ja tym pociągiem dalej nie pojadę.
- Przepraszam - wmieszał się
inżynier. - Co właściwie zmusza panów do tak niewygodnego dla nich
opuszczenia pociągu?
- Nie wiem - odpowiedział urzędnik.
- Jakieś nieokreślone uczucie.
- Niby wewnętrzny nakaz - objaśniał
towarzysz. - A może duszna, niewytłumaczona trwoga? - poddał Ryszpans,
przymrużając trochę złośliwie oko.
- Może - odparł spokojnie pasażer
- lecz nie wstydzę się tego. Uczucie, którego doznaję w tej chwili, jest tak
specjalne, tak sui generis , że nie pokrywa się właściwie z tym, co zwykliśmy
nazywać strachem.
Zniesławski spojrzał
porozumiewawczo na profesora.
- Może przejdziemy dalej?
Po chwili znaleźli się w
przerzedzonym mocno przedziale klasy III. W dymie cygar siedziało tu trzech mężczyzn
i dwie kobiety. Jedna z nich, młoda, hoża mieszczanka, mówiła do
towarzyszki:
- Dziwna ta pani Zietułska! -
Jechała 7e mną do Żupnika, a tymczasem wysiadła w połowie drogi, 4 mile
przed metą.
- Nie mówiła, dlaczego? - badała
druga kobieta.
- Owszem, lecz nie wydaje mi się,
by tak było naprawdę. Podobno nagle zasłabła i nie mogła dalej jechać pociągiem.
Bóg raczy wiedzieć, co to takiego.
- A tych paru jegomościów, którzy
sobie obiecywali tak głośno zabawę w Groniu jutro rano, czy nie wysiadło już
w Pytomiu? Już poza Turoniem przycichli jakoś i zaczęli się kręcić
niespokojnie po wozie - a potem nagle jakby ich wymiotło z przedziału. Wie
pani - i mnie tu jakoś nieswojo...
W sąsiednim wozie wyczuli obaj
mężczyźni nastrój zdenerwowania i niepokoju. Ludzie gwałtownie ściągali
pakunki z siatek, wyglądali niecierpliwie przez okna, cisnęli się jeden przez
drugiego do wyjścia na platformę.
- Co u licha? - mruknął
Ryszpans - całkiem wytworne towarzystwo - sami eleganccy panowie i damy.
Dlaczego ci ludzie chcą koniecznie wysiąść na najbliższej stacji? O ile
sobie przypominam, jest to jakaś zapadła mieścina.
- Istotnie - przyznał inżynier
- jest nią Drohiczyn, przystanek śródpolny - świat deskami zabity. Podobno
jest tylko stacja, poczta i posterunek żandarmerii. Hm... ciekawe! Co oni tam będą
robili po nocy?
Spojrzał na zegarek:
- Dopiero druga nad ranem.
- Hm, hm... - pokręcił głową
profesor. - Przypomniały mi się ciekawe wnioski, które wyciągnął pewien
psycholog po przestudiowaniu statystyki strat w katastrofach kolejowych.
- Proszę - do jakich też
doszedł wyników?
- Stwierdził, że stosunkowo
straty są znacznie mniejsze, niżby można przypuszczać. Statystyka wykazuje,
że pociągi, które uległy katastrofie, były zawsze słabiej obsadzone niż
inne. Widocznie ludzie wysiadali w porę lub też w ogóle rezygnowali z jazdy
fatalnym pociągiem; innych zatrzymywała przed samą podróżą jakaś
niespodziewana przeszkoda, część uległa nagłej niedyspozycji lub dłuższej
chorobie.
- Rozumiem - rzekł Zniesławski
- wszystko zależało od nasilenia instynktu samozachowawczego, który stosownie
do napięcia przybierał rozmaite odcienie; u jednych silniejsze, u drugich słabiej
podkreślone. - Więc pan sądzi, że i to, co się tutaj widzi i słyszy, można
tłumaczyć w podobny sposób?
- Nie wiem. Nasunęło mi się
tylko takie skojarzenie. Zresztą gdyby nawet, to rad jestem, że nadarzyła się
sposobność obserwowania fenomenu. Właściwie powinienem był wysiąść na
poprzedniej stacji, która była celem mej podróży. Jak pan widzi, jadę dalej
"z własnej pilności".
- To pięknie z pańskiej strony
- podkreślił z uznaniem inżynier - ja też wytrzymam na posterunku. Chociaż
przyznam się panu, od pewnego czasu doznaję również szczególniejszego
uczucia: jest to niby niepokój, niby napięte oczekiwanie. Czy pan rzeczywiście
wolny od tych sensacji?
- No... nie - wycedził powoli
profesor. - Ma pan słuszność. Coś jest w powietrzu: nie jesteśmy tutaj całkiem
normalni. Lecz u mnie skutek objawia się zainteresowaniem, co będzie dalej, co
się z tego wywiąże.
- W takim razie stoimy obaj na
jednej platformie. Sądzę nawet, że mamy kilku towarzyszy. Wpływ Wióra, jak
widzę, zatoczył pewne kręgi.
Twarz profesora drgnęła: - Więc
i pan zna tego człowieka?
- Naturalnie. Wyczułem w panu
jego stronnika. Niech żyje bractwo ślepego toru!
Okrzyk inżyniera przerwał
zgrzyt hamowanych kół wozu: pociąg zatrzymał się przed stacją. Przez
otwarte drzwi wagonów wysypały się tłumy podróżnych. W bladym świetle
lamp stacyjnych widać było twarze urzędnika ruchu i jedynego na cały
przystanek zwrotniczego, którzy ze zdumieniem obserwowali niezwykły w
Drohiczynie napływ gości.
- Panie naczelniku - pytał
pokornie jakiś elegancki pan w cylindrze - będzie tu gdzie przenocować?
- Chyba na bloku na podłodze -
proszę wielmożnego pana - wyręczył w odpowiedzi zwrotniczy.
- Będzie trudno z noclegiem, łaskawa
pani - tłumaczył jakiejś damie w gronostajach naczelnik. - Do najbliższej
wsi dwie godziny drogi.
- Jezus, Maria! Tośmy wpadli! -
biadał w tłumie cienki, niewieści głosik.
- Jazda! - rozkazał
zniecierpliwiony urzędnik.
- Jazda, jazda! - powtórzyły w
ciemności dwa niepewne głosy.
Pociąg ruszył. W chwili gdy już
stacja zasuwała się w mroki nocy, Zniesławski wychylony przez okno wskazał
profesorowi grupę ludzi z boku peronu:
- Widzi pan tych na lewo, pod ścianą?
- Oczywiście, to są
konduktorzy naszego pociągu.
- Cha, cha, cha!... - zaśmiał
się inżynier. - Panie profesorze, periculum in mora!*** Szczury opuszczają
statek. Zły znak!
- Cha, cha, cha! - wtórował
profesor. - Pociąg bez konduktorów! Hulaj dusza po wagonach!
- No, no - uspokajał Zniesławski
- tak źle nie jest. Zostało dwóch. Patrz pan - tam jeden zamknął w tej
chwili przedział - drugiego widziałem w momencie odjazdu, jak wskakiwał na
stopień.
- Stronnicy Wióra - objaśnił
Ryszpans. - Wartałoby się przekonać, ile też osób pozostało w pociągu.
Przeszli parę wozów. W jednym
zastali jakiegoś zakonnika o ascetycznym wyrazie twarzy zatopionego w
modlitwie, w innym dwóch mężczyzn starannie ogolonych, wyglądających na
aktorów; kilka wagonów świeciło bezwzględną pustką. Na korytarzu biegnącym
wzdłuż przedziału klasy II kręciło się parę osób z walizkami w ręku;
oczy ich niespokojne, ruchy nerwowe zdradzały podniecenie.
- Zapewne chcieli już wysiąść
w Drohiczynie - rzucił przypuszczenie inżynier - lecz w ostatniej chwili rozmyślili
się.
- I teraz żałują -
dopowiedział Ryszpans.
W tej chwili ukazał się na
platformie garbaty budnik. Na twarzy jego grał groźny, demoniczny uśmiech. Za
nim wyciągniętym szeregiem postępowało kilku podróżnych. Przechodząc obok
profesora i jego towarzysza, Wiór powitał ich jak dobry znajomy:
- Rewia skończona. Proszę panów
za mną.
U wylotu kurytarza rozległ się
krzyk kobiety. Mężczyźni spojrzeli w tę stronę i spostrzegli znikającą w
otworze odchylonych drzwi postać jakiegoś pasażera.
- Wypadł czy wyskoczył? -
odezwało się parę głosów.
Jakby w odpowiedź zanurzył się
w czeluść przestrzeni drugi pasażer, za nim podążył trzeci, za tym rzuciła
się w dzikiej ucieczce reszta zdenerwowanej grupy.
- Powariowali?! - zapytał ktoś
w głębi. - Wyskakiwać z pociągu w pełnym biegu? No, no...
- Znać spieszno im było na
ziemię - szydził inżynier.
I nie przypisując już większej
wagi zajściu, wrócili do przedziału, w którym zniknął tymczasem dróżnik.
Tu prócz Wióra zastali dziesięć osób, w tym dwóch konduktorów i trzy
kobiety. Wszyscy zajmowali miejsca na ławkach, wpatrzeni z uwagą w garbatego
budnika, który stanął w pośrodku przedziału.
- Panowie i panie! - zaczął
obejmując obecnych płomiennym spojrzeniem. - Wszystkich nas razem wraz ze mną
jest 13. Fatalna liczba! Nie... - pomyliłem się, 14 wraz z maszynistą - a to
też mój człowiek. Garstka to, garstka, lecz dla mnie wystarczy...
Ostatnie słowa domówił półgłosem
jakby do siebie i umilkł na chwilę. Słychać było tylko łoskot szyn i
turkot kół wagonowych.
- Panowie i panie! - podjął Wiór.
- Nadeszła chwila osobliwa, chwila ziszczenia wieloletnich tęsknot. Pociąg
ten już do nas należy - opanowaliśmy go niepodzielnie; żywioły obce, obojętne
lub wrogie wydzielone już z jego organizmu. Panuje tu bezwzględnie atmosfera
ślepego toru i jego moc. Za chwilę moc ta ma się objawić. Kto nie czuje się
dostatecznie przygotowanym, niechaj cofnie się w porę; potem może być za późno.
Za całość i bezpieczeństwo ręczę. Przestrzeń wolna i drzwi otwarte. - Więc?
- rzucił wkoło badawcze spojrzenie. - Więc nikt się nie cofa?
Odpowiedziało głębokie, tętniące
przyspieszonym oddechem dwunastu ludzkich piersi milczenie.
Wiór uśmiechnął się
tryumfująco:
- Zatem dobrze. Wszyscy tu
pozostają z własnej, dobrej woli, każdy sam odpowiada za swój krok w tej
chwili.
Podróżni milczeli. Niespokojne
ich, tlejące gorączkowym światłem oczy nie schodziły z twarzy dróżnika.
Jedna z kobiet dostała nagle histerycznego śmiechu, który pod spokojnym,
zimnym spojrzeniem Wióra nagle ustąpił. Budnik wydobył z zanadrza
czworoboczną tekturę z jakimś rysunkiem:
- Oto nasza dotychczasowa droga
- wskazał palcem na podwójną linię czerniejącą na papierze. - Tutaj po
prawej ten mały punkt - to Drohiczyn, który przed chwilą minęliśmy; ten
drugi, większy, w górze - to Gron, końcowa stacja na tej linii. Lecz my do
niej już nie dotrzemy - ta meta już nam teraz obojętna.
Przerwał, wpatrując się
intensywnie w rysunek. - Dreszcz grozy wstrząsnął słuchaczy. Słowa Wióra
padały na dusze ciężko, jak roztopiony ołów.
- A tu, na lewo - objaśniał w
dalszym ciągu, przesuwając wskaźnik ręki - wykwita pąsowa linia. Widzicie ją,
jak wije się czerwonym szlakiem, oddalając coraz bardziej od toru głównego?...
To linia ślepego toru. Na nią mamy wjechać...
Znów zamilkł i studiował
krwawą wstęgę.
Zewnątrz przedstawiał się łomot
rozpętanych kół; pociąg widocznie podwoił chyżość i pędził z szaloną
furią. Dróżnik mówił:
- Chwila nadeszła. Niechaj każdy
przybierze pozycję siedzącą lub niech się położy. Tak... dobrze - kończył,
przechodząc uważnym spojrzeniem podróżnych, którzy jak zahipnotyzowani spełnili
zlecenie. - Teraz mogę zacząć. Baczność! Za minutę zbaczamy...
Trzymając prawą ręką rysunek
na poziomie oczu, wpatrzył się weń raz jeszcze fanatyczną mocą
rozszerzonych nagle źrenic... Wtem zesztywniał jak drewno, wypuścił z rąk
tekturę i jak zlodowaciały stanął bez ruchu w środku przedziału; oczy
podeszły w górę tak silnie, że widać było tylko brzeg białek, twarz
przybrała wyraz kamienny. Nagle zaczął iść ku otwartemu oknu krokiem
drewnianym jak automat... Oparł się o ramę dolną jak belka, odbił nogami od
podłogi i wychylił połową ciała w przestrzeń; postać jego wyciągnięta
sztywnie poza okno jak igła magnesu zawahała się parę razy na osi ramy i
ustawiła pod kątem do ściany wagonu...
Wtem rozległ się piekielny
trzask jakby druzgotanych wagonów, wściekły gruchot kruszonego żelaziwa, łomot
sztab, zderzaków, kłańcanie rozhukanych kół i łańcuchów. Wśród zgiełku
rozszczepionych, zda się na drzazgi, ławek, walących się drzwi, wśród
rumoru zapadających się pował, podłóg, ścian, wśród szczęku pękających
rur, przewodów, zbiorników zajęczał rozpaczliwy gwizd lokomotywy...
Nagle wszystko zamilkło, wbiło
się w ziemię, rozwiało i uszy napełnił wielki, potężny, bezkresny szum...
I owinęło świat cały na długi,
długi czas owo szumiące trwanie, i zdawało się, że grają pieśń groźną
wszystkie ziemskie wodospady i że szeleszczą bezlikiem liści wszystkie
ziemskie drzewa... Potem i to zgłuchło i nad światem rozlała się wielka
cisza mroku. W przestworzach martwych i niemych rozpościerały się czyjeś
niewidzialne, czyjeś bardzo pieściwe ręce i gładziły kojąco kiry
przestrzeni. A pod tą łagodną pieszczotą rozchybotały się jakieś miękkie
fale, nadpłynęły cichymi runami i ukołysały na sen... Na słodki, cichy
sen...
--------------------------------------------------------------------------------
W jakiejś chwili profesor ocknął
się. Spojrzał półprzytomny na otoczenie i zauważył, że jest w pustym
przedziale. Ogarnęło go nieokreślone uczucie obcości; wszystko poza nim wydało
się jakieś inne, jakieś nowe, czymś, do czego trzeba się było dopiero
przyzwyczaić. Lecz przystosowanie szło dziwnie opornie i powoli. Trzeba było
po prostu zmienić zupełnie ,,punkt widzenia i patrzenia" na rzeczy.
Ryszpans miał wrażenie człowieka, który wychodzi na światło dnia po długiej
wędrówce w milowej długości tunelu. Przecierał oślepłe od ciemności
oczy, ścierał mgłę przesłaniającą widok. Zaczął przypominać...
W myśli przesuwały się
kolejno wypłowiałe obrazy wspomnień, które poprzedziły... t o. Jakiś huk,
łomot, jakiś nagły, niwelujący wszystkie wrażenia i świadomość udar...
- Katastrofa! - zamajaczyło
niewyraźnie. Spojrzał uważnie po sobie, powiódł ręką po twarzy, po czole
- nic! Ani kropli krwi, żadnego bólu.- Cogito - ergo sum!**** - zawyrokował
wreszcie.
Przyszła ochota przejścia się
po przedziale. Opuścił miejsce, podniósł nogę i... zawisnął parę cali
nad podłogą.
- Tam do licha! - mruknął
zdumiony. - Straciłem ciężar właściwy czy co? Czuję się lekki jak pióro.
I powędrował w górę aż pod
strop wozu. - Ale co też się stało z tamtymi? - przypomniał sobie, schodząc
ku drzwiom do sąsiedniego przedziału.
U wejścia spostrzegł w tej
chwili inżyniera, który uniesiony również parę centymetrów nad podłogą,
ściskał mu serdecznie rękę.
- Witam kochanego pana! I pan,
widzę, niezupełnie w porządku z prawami ciężkości?
- Ha, cóż robić? - westchnął
z rezygnacją Ryszpans. - Pan nie raniony?
- Broń Boże! - zapewnił Zniesławski.
- Jestem cały i zdrów jak ryba. Przed chwilą dopiero przebudziłem się.
- Szczególne przebudzenie. -
Ciekaw też jestem, gdzie się właściwie znajdujemy?
- Ja również. Pędzimy, zdaje
się, z zawrotną chyżością.
Wyjrzeli przez okno. - Nic -
pustka. Tylko silny chłodny prąd wiejący z zewnątrz nasuwał przypuszczenie,
że pociąg leci jak furia.
- To dziwne - zauważył
Ryszpans. - Absolutnie nic nie widzę. Pustka w górze, pustka w dole, pustka
przede mną.
- A to sensacje! Jest niby dzień,
bo jasno, lecz słońca nie widać, a mgły nie ma.
- Płyniemy jakby w przestworzu.
Która też może być godzina?
Spojrzeli równocześnie na
zegarki. Po chwili inżynier podniósł oczy na towarzysza i spotkał się z
jego spojrzeniem mówiącym to samo:
- Nic odczytać nie mogę.
Godziny zlały się w czarną falistą linię...
- Po której wskazówki
przesuwają się błędnym, nic nie mówiącym ruchem.
- Fale trwania przelewające się
jedna w drugą, bez początku i końca...
- Zmierzch czasu...
- Patrz pan! - zawołał nagle
Zniesławski, wskazując ręką na przeciwległą ścianę wozu. - Widzę przez
tę ścianę jednego z naszych; owego zakonnika-ascetę - pamiętasz?
- Tak. To brat Józef,
karmelita. Rozmawiałem z nim. Lecz i on nas już spostrzegł; uśmiecha się i
daje nam znaki. Co za paradoksalne objawy! Patrzymy przez tę deskę jak przez
szkło!
- Nieprzejrzystość ciał licho
wzięło z kretesem - wywnioskował inżynier.
- Zdaje się, że i z
nieprzenikliwością nie lepiej - odpowiedział Ryszpans, przesiąkając przez
ścianę do drugiego przedziału.
- Rzeczywiście - przyznał
Zniesławski, idąc za jego przykładem.
Tak przesiąknęli przez kilka
parapetów wagonowych i w trzecim z rzędu wozie powitali brata Józefa.
Karmelita skończył przed chwilą
modlitwę "poranną" i pokrzepiony na duchu, cieszył się serdecznie
ze spotkania.
- Wielkie sprawy Boże! - mówił,
wznosząc w górę głębokie, mgłą zadumy powleczone oczy. - Przeżywamy
dziwne chwile. Otośmy wszyscy cudownie przebudzeni. Chwała Przedwiecznemu!
Chodźmy połączyć się z resztą braci.
- Jesteśmy przy was - odezwało
się zewsząd parę głosów i przez ściany wagonów przesunęło się 10
postaci i otoczyło rozmawiających. Byli to ludzie najrozmaitszych stanów i
zawodów, w tym maszynista pociągu i 3 kobiety. Wszystkich oczy mimo woli szukały
kogoś, wszyscy instynktownie wyczuwali brak jednego towarzysza.
- Jest nas 13 - przemówił
szczupły, o ostrych rysach młodzieniec. - Nie widzę mistrza Wióra.
- Mistrz Wiór nie przyjdzie -
rzekł jak przez sen brat Józef. - Dróżnika Wióra tutaj nie szukajcie. Spójrzcie
głębiej, bracia moi, zajrzyjcie w dusze wasze. Może go znajdziecie.
Umilkli i zrozumieli. Na
twarzach rozlał się wielki spokój i zajaśnieli dziwnym światłem. I czytali
sobie w duszach, i przenikali się nawzajem w cudownym jasnowidztwie.
- Bracia! - podjął zakonnik -
kształty nasze dane nam są jeszcze tylko na czas krótki, za chwil parę może
je przyjdzie porzucić. Wtedy rozstaniemy się. Każdy odejdzie w swoją stronę,
gdzie go poniosą jego losy wykute w księdze przeznaczeń od wieków, ka/dy podąży
własnym szlakiem, we własną dziedzinę, którą zgotował sobie po tamtej
stronie. Oto oczekują nas z tęsknotą rzesze bratnich dusz. Zanim nadejdzie
moment pożegnania, posłuchajcie raz jeszcze głosu z tamtej strony. Słowa, które
wam odczytam, spisano dni temu 10, licząc czas ziemskim trybem.
Domawiając tych słów, rozwinął
szeleszczące cicho arkusze jakiegoś pisma i zaczął czytać głębokim,
przejmującym głosem:
"W 15 listopada r. 1950.
Tajemnicza katastrofa Na linii kolejowej Zaleśna-Gron zaszedł wczoraj w nocy z
14/15 listopada br. tajemniczy wypadek, którego dotąd w zupełności nie zdołano
wyjaśnić. Chodzi o losy, którym uległ między godz. 2-3 po północy pociąg
osobowy nr 20. Właściwą katastrofę poprzedziły dziwne objawy. Oto publiczność,
jakby przeczuwając grożące niebezpieczeństwo, wysiadała tłumnie na
stacjach i przystankach przed miejscem fatalnego wypadku, choć cel jazdy leżał
znacznie dalej ; zapytywane przez władze stacyjne osoby o powód przerywania
podróży tłumaczyły się niejasno, jakby nie chcąc zdradzić motywów
dziwnego postępowania. Charakterystycznym jest fakt, że w Drohiczynie opuściło
pociąg nawet kilku pełniących wtedy służbę konduktorów, którzy woleli
narazić się na surową karę władz i utratę posady, niż jechać dalej;
tylko trzech ludzi z całego personalu pociągowego wytrwało na stanowisku. Z
Drohiczyna odjechał pociąg niemal pusty. Kilku niezdecydowanych podróżnych,
którzy w ostatniej chwili cofnęli się do wnętrza wagonów, wyskoczyło w
kwadrans potem podczas ruchu w czystym polu. Ludzie ci, cudem jakimś wyszedłszy
cało z imprezy, wrócili rano koło czwartej piechotą do Drohiczyna. Byli to
świadkowie ostatnich chwil fatalnego pociągu tuż przed katastrofą, która
musiała zajść w parę minut potem...
Koło piątej nad ranem nadszedł
z budki dróżnika Zoły, położonej 5 km za Drohiczynem, pierwszy sygnał
alarmowy. - Kierownik stacji wsiadł na drezynę i w pół godziny stanął na
miejscu wypadku, gdzie spotkał już komisję śledczą z Rakwy.
Dziwny obraz przedstawił się
oczom obecnych. W czystym polu, kilkaset metrów za budką dróżnika stał na
szynach rozerwany pociąg: 2 wagony tylne zupełnie nie uszkodzone, potem
przerwa, odpowiadająca długości trzech wozów - znów 2 wozy sprzężone łańcuchami,
w stanie normalnym - luka jednowagonowa - wreszcie na przedzie jaszczyk;
lokomotywy brakło. Na torze, na platformach, na schodkach żadnych śladów
krwi, nigdzie rannych ani zabitych. Wnętrza wagonów również puste i głuche;
nie znaleziono ani w jednym przedziale zwłok; nie stwierdzono najlżejszego
uszkodzenia w pozostałych wagonach...
Szczegóły naocznie spisano i
odesłano do dyrekcji. Sprawa przedstawia się tajemniczo i organa kolejowe nie
spodziewają się rychłego jej wyświetlenia..."
--------------------------------------------------------------------------------
Karmelita zamilkł na chwilę,
odłożył pismo i zaczął z kolei odczytywać drugie:
"W 25 listopada 1950 r.
Zdumiewające rewelacje i szczegóły do katastrofy kolejowej z dn. 15 bm.
Tajemniczych wypadków, które
rozegrały się na linii kolejowej za Drohiczynem 15 bm., nie zdołano wyjaśnić
do chwili obecnej. Owszem, coraz głębsze cienie padają na zdarzenie i mącą
orientację.
Dzień dzisiejszy przyniósł
szereg zdumiewających wiadomości, które pozostając w związku z katastrofą,
zaciemniają jeszcze bardziej sprawę i budzą poważne, daleko sięgające
refleksje. Oto co nam podają telegramy z autentycznych źródeł:
- Dziś 25 bm. nad ranem na
miejscu katastrofy zaszłej przed 10 dniami wyłoniły się wagony pociągu
osobowego nr 20, których brak stwierdzono w dniu wypadku. Znamiennym jest
szczegół, że wozy ukazały się na przestrzeni nie jako jednolity pociąg,
lecz porozrywane w grupach po l, 2 lub 3, odpowiadających lukom zauważonym 15
bm. Przed pierwszym wozem, w odstępie jaszczyka, pojawiła się w pełnym składzie
maszyna.
Przerażeni nagłym pojawem
kolejarze zrazu nie śmieli zbliżyć się do wagonów, uważając je za widma
lub twór zwidzenia. W końcu jednak, gdy wozy nie znikały, nabrali odwagi i
weszli do wnętrz.
Tutaj przedstawił się ich
oczom okropny obraz. W jednym z przedziałów zastali zwłoki 13 osób rozciągnięte
na ławkach lub w pozycjach siedzących. Rodzaju śmierci dotąd nie ustalono.
Ciała nieszczęśliwych nie wykazują żadnych obrażeń zewnętrznych ani wewnętrznych,
nie ma też najmniejszej poszlaki uduszenia lub zatrucia. Śmierć ofiar
pozostanie prawdopodobnie zagadką nie do rozwiązania.
Spomiędzy 13 osób, które uległy
tajemniczemu zgonowi, dotąd,zdołano stwierdzić tożsamość sześciu: brata Józefa
Zygwulskiego, z zakonu oo. Karmelitów, autora paru głębokich traktatów
mistycznych; prof. Ryszpansa, znakomitego psychologa; inżyniera Zniesławskiego,
cenionego wynalazcy; maszynisty pociągu, Stwosza, i dwóch konduktorów.
Nazwiska reszty osób na razie nie znane...
Wieść o tajemniczym wypadku
obleciała lotem błyskawicy cały kraj, wywołując wszędzie wstrząsające
wrażenie. Pojawiły się już w prasie liczne, czasem głębokie objaśnienia i
komentarze. Odzywają się głosy, piętnujące określanie zdarzenia
"katastrofą kolejową jako fałszywe i naiwne.
Towarzystwo badań psychicznych
podobno planuje już szereg odczytów, które w dniach najbliższych wygłosi
kilku wybitnych psychologów i psychiatrów.
Zaszedł fakt, który
prawdopodobnie zaciąży na długie lata nad nauką, ukazując jej nowe, nie
znane horyzonty..."
Brat Józef skończył i gasnącym
już głosem zwrócił się do towarzyszy:
- Bracia! Chwila rozstania
nadeszła. Oto już rozsnuwają się kształty nasze.
- Przekroczyliśmy rubież życia
i śmierci - zabrzmiał jak dalekie echo głos profesora.
- By wstąpić w rzeczywistość
wyższego rzędu...
Ściany wagonów, mgliste jak
opar, zaczęły rozsuwać się, rozpuszczać, marnieć... Odrywały się wiotkie
szale dachów, odchylały bezpowrotnie w przestrzeń eteryczne zwoje pomostów,
lotne spirale rur, przewodów, zderzaków...
Postacie podróżnych, wiotkie i
przejrzyste na wylot, wątlały, rozpadały się, rwały na strzępy...
- Żegnajcie, bracia, żegnajcie!...
Głosy ich marły, gasły,
rozwiewały się... aż zgłuchły gdzieś w zaświatach międzyplanetarnych
dali...
--------------------------------------------------------------------------------
* bacillus ridiculentus,
bacitlus gelasticus primitivus - (łac.) bakcyl śmiechu; określenia
humorystyczne urobione na wzór terminologii lekarskiej
** Du sublime au ridicule il n'y
a qu'un pas - (fr.) Od wzniosłości do śmieszności jest tylko jeden krok.
*** periculum in mora! - (łac.)
niebezpieczeństwo w zwłoce! hasło wyrażające potrzebę szybkiej pomocy
**** Cogito ergo sum - (łac.)
myślę, więc jestem!